Uboga uliczka, zamieszkana przeważnie przez Żydów, zapchana jest — jak wczoraj jeszcze Kuty — wozami polskimi różnego typu. Ludzie niewyspani, pomęczeni gnieżdżą się jeszcze wewnątrz aut, wielu jednak powyłaziło już na zewnątrz. [...] W pewnym momencie ukazuje się i działać zaczyna rumuński Czerwony Krzyż. Panie z opaskami na rękach wynoszą z najbliższych domów tace. Chleb z masłem, pokrajany na duże kawałki biały ser. Będzie też gorące mleko dla dzieci. Dla dorosłych herbata. Wynoszą ją w konewkach, rozlewają do dzbanuszków i blaszanych kubków. Zbliżają się i do mnie. Dziękuję — czuję, jak coś mocno ściska mnie za gardło. Roztkliwiam się, taka nagła, gwałtowna zmiana! [...]
Jedni sięgają po posiłek gestem niepewnym, w zażenowaniu czy zakłopotaniu, czasami szepcząc wyrazy francuskiego podziękowania, częściej jednak bez słowa — w posępnym milczeniu. Inni zbyt hałaśliwie okazują swą radość i wdzięczność. [...]
Na placu — niedaleko stąd — Rumuni rozbrajają naszych żołnierzy. [...] Rozbrojonych ładują do polskich samochodów i wywożą w niewiadomym kierunku. [...] Podnosi się gorycz i żal do Rumunów. Czy nasz „sojusznik” nie może się zachować wobec nas — inaczej? [...] Żołnierza, który ma iść na zachód – bić się we Francji, rozbrajają tu i wywożą!... Gdzie?
Rumunia, Starożyniec, 18 września
Władysław Pobóg-Malinowski, Na rumuńskim rozdrożu. Fragmenty wspomnień, Warszawa 1990.
Była to ciężka zima. W niedzielę [31 stycznia] wracając od koleżanki dowiedziałam się, że w budynku dawnego Czerwonego Krzyża są jakieś dzieci zabrane z transportu, że kto może, bierze je do siebie.
Kiedy weszłam do domu, zobaczyłam dwóch chłopców, brudnych, wygłodzonych i zapłakanych. Zapłakanych dlatego, że moja matka, mając czworo własnych dzieci, chciała wziąć tylko jednego, ale podnieśli taki lament, iż musiała wziąć obu, bo przecież nie można było ich rozdzielić. Zwłaszcza że Niemcy już ich [rodzinę] rozdzielili, bo jak potem opowiadali, najpierw zabrali im ojca, prawdopodobnie do Niemiec, a matkę z siostrą, taką małą, na rękach, przeznaczono do innej grupy, nie wiadomo dokąd. Oni dwaj ze starą babcią czy ciotką dotarli transportem do Siedlec. [...]
Młodszy nazywał się Stefek, starszy Edek, a ich nazwisko to Patyjasek. [...]
Pierwszą rzeczą było nakarmić chłopców, a potem pomyć i ubrać. Ich ubrania trzeba było spalić, bo się trzęsły od wszy. Długi czas płakali trzymając się za ręce i nie można się było od nich niczego dowiedzieć. Spać położyliśmy ich razem, bo na pewno nie daliby się rozdzielić. Dopiero na drugi dzień zaczęli pomału opowiadać, jak wyglądało wysiedlanie i długa podróż w bydlęcych wagonach, przy wielkich mrozach. To od nich dowiedzieliśmy się o zmarłych dzieciach, które nie wytrzymały trudów; leżą w kostnicy i będą pochowane w Siedlcach.
Przy ulicy Floriańskiej było więcej dzieci z Zamojszczyzny. Sąsiadka, która miała dwóch synów, wzięła dziewczynkę, tamci chłopcy nazywali ją swoją siostrzyczką.
Siedlce, 31 stycznia
Zofia Wójcik, Widzę to wszystko jakby wczoraj, w: Dzieciństwo i wojna, wybór i oprac. Joanna Mazurczyk, Krystyna Zawanowska, Warszawa 1983.